Kiedy spotyka się takich ludzi jak Karina Kończewska z Chodzieży nagle dostrzega się świat w zupełnie innych kolorach, a codzienne problemy przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Po wyjściu z jej mieszkania uwierzyłem w to, że cuda to nie żadna bujda - one naprawdę się zdarzają! Bo jak niby można wytłumaczyć to, że nagle choroba nowotworowa, która daje przerzuty na cały organizm, znika bez śladu? Albo dowiedzieć się o śmierci swojej babci podczas śmierci klinicznej? Albo urodzić dziecko nie mając według medycyny na to żadnych szans?
Karina Kończewska niewątpliwie może powiedzieć, że przeszła przez piekło, ale los - choć nie od razu - zadośćuczynił jej wszystkim cierpieniom.
- Chciałabym, żeby wszyscy ludzie uwierzyli w to, że rak to nie wyrok i że marzenia się spełniają, a cuda zdarzają. Ja jestem na to żywym dowodem - mówi.
Długa diagnoza
Koszmar Kariny Kończewskiej zaczął się, kiedy tak naprawdę dopiero poznawała życie. Była nastolatką, kiedy zachorowała. Wówczas marzyła o szkole sportowej, bo była świetna w koszykówkę.
- Podczas meczu zostałam uderzona piłką w nogę i w tym miejscu powstał nowotwór. Miałam wtedy 13 lat - mówi.
Od tamtego momentu rozpętało się piekło.
- Jeden lekarz stwierdził, że rosnę na jedną nogę, dlatego boli i od tego kuleję - opowiada kobieta.
Ból był jednak coraz większy - taki nie do wytrzymania. Rodzice nastoletniej wówczas dziewczynki postanowili wykonać prześwietlenie rentgenowskie nogi. Okazało się, że ta w każdej chwili może złamać się, gdyż kość jest w procesie gnicia.
Szybko potem zlecono biopsję, ale zanim przyszły wyniki, inny lekarz już operował chorą. Było to zbyt pochopne.
- Wyłyżeczkowano mi kość i wkręcono dwie śruby, które - jak się okazało - były brudne - mówi.
Po tym zdarzeniu dziewczyna natychmiast została poddana seriom chemioterapii, która ją wykańczała. Na oddziale dziecięcym przeżyła wewnętrzny dramat.
- Sam widok chorych dzieci bez rączek i nóżek z łysymi głowami był strasznym przeżyciem. Później okazało się, że mam przerzuty praktycznie na wszystkie węzły chłonne i walka o nogę przerodziła się w walkę o życie - opowiada.
Cudownie ozdrowiała
Karina była już wszystkim bardzo zmęczona, a wizja amputacji nogi była coraz bardziej realna. W pewnym momencie jednak pojawiła się nadzieja. Znalazł się lekarz, który zechciał wykonać pierwszą w Polsce operację wszczepienia endoprotezy. Warunek był jeden - dziewczyna musiała zrezygnować z dalszego leczenia chemioterapią.
- Lekarze mówili, że jeśli zaprzestanę leczenia to umrę w ciągu dwóch miesięcy - dodaje kobieta.
Decyzja była trudna, ale rodzice Kariny zdecydowali się podjąć ryzyko. Jak się okazało, było to dobre wyjście.
- Nie umarłam. A co więcej przerzuty z mojego ciała zniknęły. Nie wiadomo jak i dzięki czemu tak się stało. To był cud - opowiada Karina Kończewska.
Po operacji wszczepienia endoprotezy młodej dziewczynie towarzyszyło medialne szaleństwo - nikt wcześniej w kraju nie był bowiem poddany takiemu leczeniu. Niestety, noga wciąż nie była sprawna. Jak się okazało po czasie, endoproteza niechcący została poluzowana przez lekarza podczas pokazu dla mediów.
- Była poluzowana w skutek czego nie mogłam funkcjonować. Niestety, lekarze przez długi czas zarzucali, że to moja wina, że nie wystarczająco dużo ćwiczę...
Na chwilę odeszła
W końcu kobiecie wszczepiono drugą endoprotezę. Tym razem skutek był jeszcze gorszy, bo była ona zanieczyszczona.
- Ból był tak silny, że przy ćwiczeniach zagryzałam kije od miotły i nie mogłam oddychać. Dwa lata spędziłam w pozycji siedzącej.
W tym czasie nie wytrzymując bólu przedawkowała środki przeciwbólowe.
- Nie chciałam popełnić samobójstwa jedynie choć przez chwilę nie czuć bólu - zapewnia, ale stało się: przez chwilę nie żyła. Była w tzw. śmierci klinicznej, która - jak się okazało - dała jej siłę do dalszej walki o siebie.
A było tak. Przez dwa lata, kiedy była w szpitalu nie odwiedzała jej babcia, z którą była bardzo zżyta. Rodzice mówili, że dzwoniła, ale ona akurat spała... Jak się okazało babcia zmarła, a rodzice nie chcieli jej martwić.
- Podczas tej chwili, gdy byłam po tamtej stronie zobaczyłam właśnie swoją babcię. Kazała mi spojrzeć w dół. Spojrzałam na salę szpitalną i lekarza, który stał nade mną, a z rąk wylatywały mu narzędzia.
Po drugiej stronie czuła się - jak dalej opowiada - zdrowa i szczęśliwa. Kiedy ocknęła się w szpitalnym łóżku i opowiedziała lekarzowi, że z rąk leciały mu narzędzia, ten był w wielkim szoku. Nie dowierzał.
Ta wizyta po ,,drugiej stronie” wzmocniła ją, dała siłę do tego, aby dalej walczyć o swoją nogę i życie.
Rodzina to jest siła
Kolejna operacja polegała na wyjęciu endoprotezy i wszczepieniu ,,gwoździa”. Po niej rok spędziła na wózku inwalidzkim. Potem przeszła jeszcze inne operacje. W sumie, było ich 34, niektóre wspomina bardzo źle.
- Kilka zabiegów miałam na tak zwanego żywca. Niejednokrotnie też wybudziłam się z narkozy podczas operacji - mówi.
Wycierpiała więcej niż ktoś może to sobie nawet wyobrazić, ale tylko raz chciała poddać się i zgodziła się na amputację nogi. Podjęła taką decyzję w trosce o rodzinę, aby jej ulżyć...
- Przez tę moją chorobę cierpiałam nie tylko ja, ale również cała moja rodzina. Koszty leczenia doprowadziły nas do bankructwa: nie mieliśmy pieniędzy na jedzenie i opał na zimę. Zawsze byliśmy jednak razem, dlatego nie myśleliśmy o tym, że burczy nam w brzuchach, albo że piec „nie gada”. Zamiast tego graliśmy w gry planszowe i to było wspaniałe - wspomina ze wzruszeniem.
Nowa miłość i życie
Karina przez swoją chorobę nie raz była wytykana palcami na ulicy i nazywana kaleką. To jej jakoś szczególnie nie ruszało. Żyła i to się liczyło. Wyszła za mąż, ale po 7 latach rozwiodła się.
- Na nieszczęśliwą miłość najlepsza jest nowa miłość - to cytat z jej książki „Droga do marynarza”, którą napisała w zaledwie cztery dni. Stała się ona prawdziwym hitem i sprzedaje się w tysiącach egzemplarzy.
Tą swoją prawdziwą miłość spotkała przez przypadek, na Facebooku. To tam na zdjęciu zobaczyła przystojnego marynarza Piotra.
- Pierwsza wysłałam mu zaproszenie do grona znajomych - zdradza i zaiskrzyło. Po kilku miesiącach byli już parą w realu. A potem zdarzył się kolejny cud. Ma na imię Laura.
- Lekarze mówili, że nigdy nie będę mogła mieć dzieci, a ja tak bardzo chciałam mieć córeczkę. Z Piotrem rozważaliśmy już adopcję, ale wtedy okazało się, że jestem w ciąży. Dzisiaj Laura ma już rok i jest naszym największym szczęściem - mówi Karina Kończewska.
Kobieta jest bardzo energiczna, roześmiana, bije od niej szczęście. Mówi, że nie marnuje dni, nie nudzi się i na nic nie narzeka. Założyła agencję reklamową, która jest również wydawnictwem. Teraz pracuje nad drugą częścią książki.
- Będzie ona lżejsza i bardziej przyjemna od poprzedniej - wyznaje.
W styczniu Karina Kończewska wraz z rodziną ma zamiar wyprowadzić się z Chodzieży. Przeprowadzi się do Trójmiasta. Tam dalej pozostanie sobą: będzie pisać i prowadzić blog „Taka ja marynarza” na Facebooku. To jej sposób na to, by pomagać innym ludziom.
- Codziennie dostaję mnóstwo mail, ludzie piszą mi o swoich problemach. Każdemu staram się pomóc najlepiej jak potrafię, pocieszyć, doradzić. Każdy ma tę moc by wstać, walczyć i wygrywać - mówi.
Podczas finału WOŚP w Szamocinie wraz z mężem obchodzić będzie pierwszą rocznicę ślubu. Styczeń to wyjątkowy dla niej miesiąc.
- Świętować będziemy Laury roczek, moje i Piotra urodziny, wigilię i nowy rok - mówi.
Z okazji świąt wszystkich czytelnikom „Chodzieżanina” składa najlepsze życzenia. Aby nikt nie zapomniał, jak żyć i nie tracił czasu na kanapie.
- Bo życie mamy jedno - pamiętajmy o tym! - mówi.
Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?