W naszym powiecie brakuje lekarzy rodzinnych, a część medyków „pierwszego kontaktu” pomimo osiągnięcia wieku emerytalnego nie może zrezygnować z pracy, bo nie miałby ich kto zastąpić. Czy w końcu dojdzie do sytuacji, w której nie będzie miał nas kto leczyć?
Trwający obecnie szczyt zachorowań sprawił, że w przychodniach zapanowała nerwowa atmosfera. Pacjenci uskarżają się na trudności z rejestracją i długie kolejki do gabinetów; z kolei lekarze - na to, że są przeciążeni pracą.
- Odkąd moja lekarka rodzinna odeszła na emeryturę, nie mam „swojego” lekarza rodzinnego. Chciałem zapisać się do kogoś innego, ale usłyszałem, że nigdzie nie ma już wolnych miejsc - skarży się jeden z pacjentów przychodni przy ul. Jagiellońskiej w Chodzieży.
- Czy to znaczy, że nigdzie nie uzyskam teraz pomocy? Jestem przecież ubezpieczony w NFZ i mam prawo do opieki gdy zachoruję - oburza się.
Chętnych do pracy... brak
O tym, że zarówno w Chodzieży jak i w pozostałych miejscowościach naszego powiatu lekarzy jest zbyt mało, wiadomo nie od dziś. Już kilka lat temu pisaliśmy o tym, że nasi medycy uskarżają się na brak następców.
To zresztą problem ogólnokrajowy: liczba lekarzy rodzinnych w całej Polsce kurczy się, a średnia ich wieku - wzrasta. W grudniu 2015 roku w naszym województwie trzeba było zamknąć aż sześć przychodni, w których nie miał kto pracować.
W Poradni Ogólnej Przychodni Zespołu Lekarzy Rodzinnych „Medicus” przy ul. Jagiellońskiej w Chodzieży pacjentów przyjmują obecnie cztery osoby.
- To prawda, że jedna z naszych lekarek odeszła na emeryturę i obecnie szukamy kogoś na jej miejsce - potwierdza kierownik przychodni Tadeusz Mehl.
Jak mówi - nie jest łatwo, gdyż chętnych do pracy... nie ma. Przychodnia ma więc problem. A co w takiej sytuacji mają zrobić chorzy?
- Informowaliśmy pacjentów o tym, że mogą zapisać się do innego lekarza rodzinnego. Niestety nie wszyscy mają wolne miejsca: obowiązuje bowiem limit - mówi Tadeusz Mehl.
W przypadku lekarzy i pielęgniarek POZ wynosi on 2750 osób. Większy jest jedynie w przypadku położnych: liczba osób objętych przez nie opieką nie powinna przekraczać 6600 (przy czym „pula” ta obejmuje zarówno dziewczęta i kobiety, jak również noworodki i niemowlęta obojga płci do chwili ukończenia drugiego miesiąca życia).
W praktyce zdarza się, że lekarze muszą obsługiwać więcej osób, niż wskazywałby na to limit. Jeśli bowiem ktoś nagle zachoruje i zgłosi się do przychodni, to nie można odesłać go z kwitkiem. Dotyczy to także sytuacji, gdy chory znajduje się poza swoim miejscem zamieszkania. Obecnie natomiast - w związku z trwającym „sezonem” na infekcje - do poradni rejestruje się wyjątkowo dużo osób.
- Zdarza się, że na jednego lekarza przypada nawet 80 pacjentów dziennie - mówi Tadeusz Mehl.
Trzeba być cierpliwym
Nawet, gdyby lekarze byli gotowi obsługiwać więcej chorych, to - jak przekonuje kierownik chodzieskiej przychodni - odbiłoby się niekorzystnie na jakości leczenia.
- Wydaje mi się, że dzisiejszy niedobór lekarzy to problem bardziej polityczny niż medyczny. Już 10 lat temu nasze środowisko alarmowało, że w końcu dojdzie do zapaści. Wystarczy przejrzeć jakiekolwiek branżowe czasopismo, żeby uświadomić sobie jaka jest przyczyna - mówi Tadeusz Mehl. - Wiele publikowanych w medycznej prasie ogłoszeń o pracę dotyczy rynków zagranicznych. Młodzi lekarze kształcą się w Polsce, a potem wyjeżdżają na zachód, gdzie mogą liczyć nie tylko na lepsze zarobki, ale i lepsze warunki pracy. Ministerstwo zaczęło wprawdzie dostrzegać ten problem, ale droga do konkretnych działań pozwalających zatrzymać młodych w kraju wydaje się jeszcze daleka. Tymczasem w małych miejscowościach sytuacja jest coraz trudniejsza - dodaje.
Nowego pracownika bezskutecznie szuka nie tylko chodzieska poradnia, ale także przychodnia w Budzyniu. Jeszcze gorzej jest w Wyszynach: gdyby tamtejsza lekarka odeszła z pracy, chorzy zostaliby bez opieki.
- Niemal wszędzie w okolicy przychodnie „ciągną” emeryci. Kiedy zgłoszeń jest mało, wszystko jakoś funkcjonuje, ale w okresie epidemiologicznym stajemy się „niewydolni” - ubolewa Tadeusz Mehl.
Anna Przysiecka, która także pracuje w Chodzieży jako lekarz rodzinny, mówi, że załatanie „wyrwy pokoleniowej” jest możliwe - ale wymaga czasu.
- Specjalizacja lekarza rodzinnego jest obecnie bardzo promowana i młodzi ludzie chętnie ją podejmują. Samo kształcenie trwa jednak kilka lat. Dodatkowo zaś osoba w trakcie specjalizacji lub tuż po jej ukończeniu nie może od razu tworzyć „listy aktywnej pacjentów”, czyli „przepisać” pacjentów innego lekarza na swoje nazwisko - tłumaczy Anna Przysiecka.
Chodzieska lekarka przekonuje również, że przedstawiciele służby zdrowia nie są wyjątkiem, jeśli chodzi o niechęć do „podążania” za pracą.
- Ktoś, kto ukończył specjalizację w Pile lub w Poznaniu, najczęściej już w tym mieście zostaje i to tam szuka dla siebie zatrudnienia. Taką po prostu mamy mentalność - nie jesteśmyszczególnie mobilni. Jednak poza okresem zwiększonych zachorowań wszystko funkcjonuje w miarę dobrze. Myślę, że na obecne niezadowolenie chorych największy wpływ ma nie wadliwy system, ale to, że przychodnie mają większe „obłożenie” i trzeba uzbroić się w cierpliwość - ocenia.
Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?