- To jest wojna, tyle że wroga nie widać – tak pracę pogotowia w czasie epidemii opisuje Stanisław Jarosz, koordynujący zespołami ratownictwa medycznego w Szpitalu Powiatowym w Chodzieży.
Sam jest na froncie już od miesiąca. Oprócz kierowania chodzieskim pogotowiem jeździ jako ratownik w dwóch zespołach - w „zwykłym”, systemowym zespole ratunkowym oraz w specjalnej karetce „covidowskiej”.
Ta ostatnia zajmuje się transportem osób zakażonych i osób z podejrzeniem zakażenia. Stacjonuje w Chodzieży, ale wozi również pacjentów z 5 ościennych powiatów. Takie przynajmniej jest założenie, bo zdarzają się i dalsze wezwania. Bywało na przykład, że chodzieski zespół musiał jechać do Wolsztyna, Jarocina czy w okolice Lichenia. Albo pojechać do gminy Złotów po pacjenta, którego zawiózł do Poznania, a następnie odwiózł z powrotem do domu. Cały wyjazd – jak mówi Stanisław Jarosz – trwał ponad 7 godzin. W tym czasie ratownicy medyczni nie mogli nawet na moment zdjąć kombinezonów ani masek, a co za tym idzie niczego zjeść, wypić czy nawet skorzystać z toalety.
Pierwszy transport miał miejsce 9 marca i od tego momentu chodzieska karetka specjalna pokonała już 14,5 tysiąca kilometrów. W sumie miała ponad 70 wyjazdów.
Ratownicy są w stanie obsłużyć maksymalnie cztery „covidowskie” transporty na dobę. Problemem są nie tylko odległości. Po każdym wyjeździe cały samochód i sprzęt trzeba zdezynfekować i poczekać, aż użyte do tego środki odparują. Dopiero potem zespół może zdekontaminować sam siebie. Pochłania to nie tylko mnóstwo czasu, ale i energii.
Stanisław Jarosz przyznaje: jest ekstremalnie ciężko. Służba zdrowia musi mierzyć się z sytuacją, jaka nie miała do tej pory precedensu. Z sytuacją, której nie szło przewidzieć i do której nie dało się przygotować. I wreszcie – taką, która błyskawicznie się zmienia i w której nie do końca wiadomo jak postępować bo nie ma gotowych, wypróbowanych procedur.
- Momentami jest trochę tak, jakbyśmy próbowali załatać dziurę gumą do żucia licząc, że nie odpadnie – przyznaje Stanisław Jarosz.
Jak jednak podkreśla, szpitale, oddziały ratunkowe i ratownictwo medyczne nie mogą przestać funkcjonować, bo to na nich opiera się cały system służby zdrowia. To nie jest sfera, którą na czas epidemii można w jakikolwiek sposób ograniczyć czy zawiesić. Dlatego Stanisław Jarosz przy transportach „covidowskich” pracuje z własnej woli.
- Sam wybrałem ten zawód oraz wiążącą się z nim odpowiedzialność. Wiem, że nie wolno nam zawieść – tłumaczy.
Boją się, ale nie dezerterują
- Jak Pan daje radę? Nie boi się Pan? – pytam. A wtedy Stanisław Jarosz uśmiecha się i mówi, że żeby pracować w pogotowiu trzeba to po prostu kochać.
Ktoś z zewnątrz może tego nie rozumieć. Ta praca to liczne wyrzeczenia, nie ma żadnych „świętości” takich jak uroczystości rodzinne, weekendy, święta… Pracuje się według grafiku i – przede wszystkim - w stałym napięciu. Dlatego bardzo często żonami ratowników zostają osoby ze środowiska: pielęgniarki, dyspozytorki… Dzięki temu, że znają to wszystko z autopsji, są w stanie o wiele więcej zaakceptować.
Dużo trudniej mają „drugie połówki” nie pracujące w takim systemie. To właśnie im – jak podkreśla koordynator chodzieskiego pogotowia – należą się szczególne podziękowania za wytrwałość i zrozumienie.
Teraz wsparcie ze strony bliskich jest dla ratowników jeszcze ważniejsze niż wcześniej. Inaczej, przy tak ekstremalnym obciążeniu, zwyczajnie by zwariowali.
- Zawsze mieliśmy w karetce środki zabezpieczające na wypadek epidemii, ale nikt nie był gotowy na zagrożenie o takiej skali, a na dodatek trwające tak długo. To sytuacja, która wszystkich przerasta - także w krajach o wiele zamożniejszych od naszego. Jestem dumny, bo z naszej stacji nikt nie zdezerterował: nie porzucił pracy ani nie poszedł na chorobowe. Udało mi się nawet pozyskać do pracy dwie dodatkowe osoby – mówi Stanisław Jarosz.
Chodzieska stacja ma w tej chwili 18 ratowników. Czterech z nich jest po 40-tce, więc gdyby zachorowali, prawdopodobnie przechodziliby chorobę ciężej niż reszta. Ale i młodsi mają prawo do obaw, bo na temat Covid-19 wciąż nie wszystko wiadomo.
Dlatego kwestia środków ochronnych i zabezpieczeń jest przez wszystkich traktowana niezwykle poważnie. Zespół „covidowski” jeździ do wszystkich wezwań w nieprzepuszczalnych skafandrach, w maseczkach lub maskach wielorazowych oraz w goglach ochronnych lub przyłbicach. W takim stroju bardzo ciężko jest się poruszać, a widoczność jest ograniczona. Do tego materiał szeleści, więc w karetce nie da się nawet normalnie porozmawiać.
- Często komunikaty musimy przekazywać sobie krzykiem – opowiada Stanisław Jarosz.
W skafandrze jest gorąco i duszno, lecz bez niego ratownicy byliby narażeni na zakażenie.
- Paradoksalnie podczas transportów specjalnych można czuć się bezpieczniej, niż w trakcie zwykłych wyjazdów. W przypadku tych pierwszych wiemy już z jakim rodzajem wezwania mamy do czynienia i jesteśmy do niego przygotowani. Natomiast w drugim przypadku nigdy nie ma pewności – dodaje zarządzający chodzieskiego pogotowia.
Ratownicy boją się nie tylko o siebie i swoich bliskich. Gdyby choć jeden z nich miał kontakt z osobą zakażoną oznaczałby to „wyłączenie” z pracy całego zespołu, który musiałby zostać poddany kwarantannie. W ekstremalnej sytuacji mogłoby dojść nawet do wstrzymania pracy całej stacji. Stąd akcja #niekłammedyka i apele o to, by nie zatajać przed służbami medycznymi żadnych informacji. A takie przypadki zdarzają się niestety również u nas. Raz trzeba było nawet wzywać policję.
Są sympatyczne gesty, ale i hejt
Sprawę dodatkowo komplikują zmieniające się jak w kalejdoskopie wytyczne i niedobór środków ochronnych. Kombinezony wiroszczelne pojawiają się w hurtowniach jedynie w niewielkich ilościach i natychmiast „wyparowują”.
- W ostateczności wrócimy do starych wojennych sposobów. Na czarną godzinę mamy już przygotowanych kilka sztuk kombinezonów OP-1 – zdradza Stanisław Jarosz.
Na razie leżą zabezpieczone i zmagazynowane. Oby nigdy nie trzeba było ich użyć…
Ponieważ koronawirus to zagrożenie z jakim nie było dotychczas do czynienia, służby we wszystkich krajach na bieżąco uczą się jak z nim walczyć. W Polsce, jak ocenia szef chodzieskiego pogotowia, procedury nadążają już na szczęście za zmieniającą się z dnia na dzień rzeczywistością, choć na samym początku nie do końca tak było.
Wsparciem są też liczne akcje pomocowe. Pojawiają się sponsorzy, wiele osób szyje maseczki, do szpitala i ratowników trafiają przyłbice drukowane na drukarkach 3D, a nawet żywność.
- Dziękujemy szczególnie tym cichym sponsorom, którzy chcą pomagać bez rozgłosu, bo po prostu mają taką potrzebę – mówi Stanisław Jarosz.
Na drugim biegunie znajduje się niestety hejt. U nas takich przypadków jeszcze nie było, choć zdjęcie „zamaskowanej” załogi karetki, które zaczęło krążyć w internecie na początku marca, wzbudziło olbrzymią sensację. Teraz ludzie już przywykli, ale z relacji od kolegów z innych miast Stanisław Jarosz wie, że pracownicy pogotowia obsługujący transporty „covidowskie” bywają wytykani palcami. Zdarzają się nieprzyjemne komentarze, bo widok ratowników w kombinezonach kojarzy się niektórym z chorobą, której za wszelką cenę starają się uniknąć.
Strefa Biznesu: Dlaczego chleb podrożał? Ile zapłacimy za bochenek?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?