Samotność długometrażowca
Dzięki jego pracy tysiące osób mogły podróżować w kosmos, zdobywać Dziki Zachód, galopować po stepach, przeżywać wielkie miłości i obrzucać tortami złoczyńców... Jerzy Pawłowski był kinooperatorem prawie pół wieku. Wprawiał w ruch maszyny, które sprawiały, że patrząc na magiczne, ruchome obrazy, zapominaliśmy o całym świecie, śmiejąc się lub płacząc. Gdyby zliczyć wszystkie godziny, które spędził w kabinie projekcyjnej, łącznie zebrałoby się ponad 10 lat. Samotnych, jak w izolatce.
Pan Jerzy mówił z uśmiechem i zwyczajnym dla niego spokojem: Z pewnością film jest formą wypowiedzi, w dodatku artystycznej. Ale przecież z rolkami taśmy sobie nie porozmawiam. Więc pracuję, milcząc.
Wspomnienia pana Jerzego
Na początku był, jak to często bywa, przypadek. Sytuacja rodzinna zmusiła mnie do tego, że musiałem przerwać naukę w liceum i poszukać pracy. Moi koledzy, 1 września 1960 roku poszli do szkoły, a ja .poszedłem do kina... - Była to chodzieska „Noteć”, która już od 1954 r. wyświetlała filmy w ciągu całego tygodnia. Najpierw, oczywiście, zostałem pomocnikiem kinooperatora. Miałem dopiero 17 lat, więc był nawet kłopot z podpisaniem odpowiedzialności za sprzęt. Podczas mojej pierwszej projekcji koledzy żartowali ze mnie i zasłaniali mi oczy, bo był to francuski film, tylko dla dorosłych. Nosił tytuł „Szczęśliwej drogi, kochanie"... i to był dobry początek, gdyż po miesiącu czy dwóch wiedziałem już, że „chwyciło" i że chcę to dalej robić.
To były ciekawe czasy. Jeden wspólny komplet specjalnych obiektywów do wyświetlania filmów panoramicznych był używany na przemian w Chodzieży i w Lesznie.
Po roku asystowania w „Noteci”, czekała mnie praktyka we wszystkich kinach poznańskich, abym poznał inne typy projektorów, a także wykłady w Okręgowym Zarządzie Kin. Po upływie drugiego roku otrzymałem „drugą kategorię”, oznaczającą, że filmy mogę wyświetlać nadal tylko pod nadzorem. Wtedy też trafiłem do wojska. Kinooperatorzy z całej Polski do czasu przysięgi byli w jednej jednostce i dzięki temu zawiązałem przyjaźnie, trwające do dziś. Przydały się w późniejszej pracy. Służbę odbyłem w Zgorzelcu, puszczając filmy w Garnizonowym Klubie Oficerskim. Pamiętam tamte projektory, ze Wschodu, ale niezbyt dalekiego... Stabilne, ciężkie maszyny, ale gdy uszkodziła się jedna z części, nie można było jej po prostu wymienić, trzeba było kupować nowy projektor.
Po służbie zrobiłem kurs we Wrocławiu i wróciłem do Chodzieży jako operator I kategorii. Mogłem już wyświetlać filmy samodzielnie. Nie poprzestałem jednak na tym i ukończyłem Technikum Kinotechniczne, jedyne takie w kraju. Poznałem tajniki zawodu, które wbrew pozorom, nie były teoretyzowaniem. Ot, na przykład dowiedziałem się, że filmy, puszczane w telewizji, są nieco krótsze, niż te same tytuły, wyświetlane w kinie. Rzecz polega na szybkości przesuwu taśmy. W kinie jest to prędkość 24 klatek na sekundę, a w telewizji o klatkę więcej. Postaci na starych, niemych jeszcze filmach, chociażby z Charlie Chaplinem, dlatego tak szybko się poruszają że nie zrobiono korekty przesuwu taśmy. Kiedyś tempo to ustalone było na zaledwie 16 klatek na sekundę. Ale dla telewizji to nie problem, jest przynajmniej czas na reklamy.
Służbową dorożką
Popularna była kiedyś formuła kina objazdowego. Nie zapomnę seansu w pewnej miejscowości w pobliskiej gminie. Był to „Winnetou i król nafty". Po projekcji przyszła do nas grupa miejscowych osiłków, zdziwionych, że już zwijamy sprzęt. Groźnie spytali, czy już uciekamy, bo przecież oni zapłacili za dwa filmy. Sądzili, że po „Winnetou" będzie wyświetlany... „Król nafty".
W ciągu około 20 lat działało też kino w Sanatorium Kolejowym w Chodzieży, które również obsługiwaliśmy. Frekwencja na seansach była naprawdę dobra. Był tam znakomity, zabytkowy już, niemiecki projektor. W określone dni wyświetlałem filmy z bieżącego repertuaru “Noteci”, po czym wracałem do domu jak hrabia. Nie było samochodu, więc odwożono mnie służbową... dorożką. Zwykle służyła ona przy okazji odwiedzin w szpitalu księdza, przywożonego do chorych.
Pierwszą „lokomotywą” byli „Krzyżacy”, na których przychodziły tłumy, a na seanse dowożono ludzi wozami konnymi wypełnionymi po brzegi. Przez ponad dwa tygodnie seanse szły od 8.00 do późnej nocy. Na „Wejście smoka”, które zdobyliśmy dość szybko, przyjeżdżali chętni nawet z dość odległych miejscowości. A zupełnie innego rodzaju przeżyciem były projekcje „Robotników ’80". Film mieliśmy tylko na jeden dzień i wyświetliliśmy go 7 razy. Były czasy, że bez żadnych wielkich reklam, na filmach Bergmana czy Kurosawy mieliśmy zawsze komplet widzów. Śmieszyło mnie natomiast, gdy widziałem, że niektórzy przychodzili na filmy Felliniego tylko na „momenty". Ja sam nie mam swojego jedynego, ulubionego filmu. W każdym z gatunków są jakieś wyjątkowe perełki, ale z czasem gusty się trochę zmieniają przychodzą nowe konwencje. Lubiłem Bergmana.
Nie strzelić z trzech metrów
W tej pracy bardzo dokuczliwy jest ciągły brak światła dziennego. W kabinie spędzić trzeba znacznie więcej czasu, niż trwa projekcja. Kiedy film przyjdzie, przeglądam dokładnie wszystkie rolki, klatka po klatce, przez lupę. Dwugodzinny film to 3283 metry taśmy, jest co robić. Kiedyś dostarczyli mi zimą film tuż przed seansem. Zdecydowałem się, z ciężkim sercem, odwołać pierwszą projekcję, aby nie zniszczyć taśmy. Wszystko powinno grać. Kiedy ktoś kupuje bilet, powinien otrzymać spektakl najlepszy z możliwych. Szkoda, że w naszym kinie nie ma dolby stereo. To już teraz powinna być podstawowa jakość. W ogóle, myślę, że kino powinno być kinem. Nie powinno się go łączyć w jednym obiekcie na przykład z teatrem. Kino musi być czynne codziennie.
Kiedy zdarzy mi się, że wyłączą prąd, albo gdy wysiądzie kolba ksenonowa, czuję się, jakbym nie strzelił „karniaka" z 3 metrów. Dużo grałem w piłkę, więc wiem, o czym mówię. To straszna nerwówka. Kolby ksenonowe to źródło światła w projektorze. Wydzielają one przy zapłonie, groźny dla zdrowia, ozon. Jest to strasznie męczące. Przez cały czas obserwuję obraz na ekranie i kontroluję pracę projektora. Może on przeciąć niespodziewanie film, gdyż taśma jest dosyć delikatna. Dlatego z czasem się zużywa.
Kiedy likwidowano dawną siedzibę „Noteci", na ulicy Kościuszki, kino przeniesiono, wraz z nazwą do domu kultury. Działało tu kino o innej nazwie, "Ceramik", ale „Noteć” to była tradycja i dobra marka. Udało mi się przekonać dyrekcję, żeby przenieść również cały sprzęt ze starej „Noteci”, łącznie z ekranem, a nawet moimi narzędziami. Przez jedną noc pracowaliśmy z przyjaciółmi, fachowcami, których poprosiłem o pomoc i następnego dnia można już było oglądać filmy w nowej sali. Znam ten sprzęt dokładnie. Pracuję na nim od 1967 roku. Według normy, niektóre urządzenia powinny być już właściwie zużyte i złomowane, ale dzięki mojej konserwacji, co pół roku przechodzi kolejną atestację. Mojego ściemniacza z 1949 roku nie zamieniłbym na żaden inny. Wzmacniacz jest NRD-owski...
Nie oglądam seriali
Małżonka trafiła do branży, idąc za mną. Najpierw pracowała na wolnym akurat etacie kasjerki, a później poproszono ją jako dobrego fachowca po latach praktyki, o objęcie kierownictwa. Czas nam minął niespodzianie. Czasem mówię do żony: chodź, idziemy na dancing, a później łapiemy się za głowy, bo to już przecież nie ta epoka, nie ten wiek.
Po pracy nigdy nie oglądam seriali. W telewizji wieczorem obejrzę chętnie "Panoramę", piłkę nożną, kabaret. Jestem też fanem tenisa. Od czasu do czasu lubię zerknąć na kanał ze starymi filmami. Ostatnio z przyjemnością czytam o antycznych cywilizacjach.
Jak czytać kolory szlaków turystycznych?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?